Stellar Blade - recenzja
„Stellar Balde” to chyba najlepszy ex Sony, jaki ujrzał światło dzienne w tym roku. Wcielamy się w nim w EVE – jedną z aniołów, należącą do elitarnego oddziału bojowego, którego zadaniem jest pozbycie się z Ziemi Naytiba. Są to potwory, które prawie wybiły ludzkość, a tych, którzy przetrwali, zmusiły do ukrycia się i walki o przetrwanie. Wyposażeni w krwawe ostrze oraz drona, którym walczymy na dystans, ruszamy nie tylko odmienić losy planety, ale też poznać prawdę na temat tego, co się stało.
Fabularnie jest przeciętnie, w porywach do całkiem, całkiem. Dużo rzeczy da się tutaj przewidzieć, jeśli słucha się dialogów, jednak zdarzają się też momenty zaskoczenia. Taki „Attack on Titan” w domu. Gra dobrze bawi się odcieniami szarości, ostateczna decyzja nie jest wcale taka oczywista, a do samego finału główna bohaterka ma wątpliwości, czy to, w co wierzyła, jest słuszne. Gdyby twórcy mądrzej napisali dialogi (czyli tak, żeby nie zdradzały finału sporej części wątków) to gra byłaby mistrzostwem świata. Szczególnie boli to w momencie, kiedy główne bohaterki zbyt często i dosadnie mówią o pewnym kluczowym dla finału bohaterze. Cały efekt zaskoczenia znika, bo w sumie powiedziały nam to, w poprzedniej lokacji.
Same preteksty do wykonywania głównych zadań też są powtarzalne. Musimy albo zabić Naytiba, albo znaleźć rdzeń mocy, aby znaleźć kolejnego Naytiba do zabicia. Na szczęście cała magia dzieje się podczas wykonywania tych misji. Są zwroty akcji, nieprzewidziane trudności i sporo napięcia. Szczególnie od momentu, w którym próbujemy dostać się do laboratorium Lily, główna linia fabularna błyszczy.
Narracyjnie natomiast jest dużo lepiej. Gra nie stawia niczego czarno na białym. Porusza tematy wiary, człowieczeństwa i totalitaryzmu. Świat gry poznajemy poprzez zbieranie wspomnień poległych żołnierzy, których ciała odnajdujemy. Daje to różne perspektywy oraz stara się przekazać emocje towarzyszące ludziom w ich ostatnich chwilach. Całość staje się przez to bardziej osobista i wciąga mocniej niż przeczytanie suchych faktów. Fakty te musimy ustalić sobie sami, ponieważ dane, które zbieramy, pochodzą od różnych ludzi z różnymi przekonaniami. W skrócie – jedni wierzą w Matkę Sferę, a inni wręcz przeciwnie. Co tak naprawdę doprowadziło Ziemię i ludzkość do stanu, w jakim się znajduje, musimy wydedukować sami. Chociaż ostatecznie główny wątek i tak większość nam wytłumaczy. Gra dobrze wykorzystuje motyw tajemnicy i wykorzystywania (lub nie) wszystkich przez rzeczoną Matkę. Tutaj seria „Horizon” wygląda dla mnie jak „Stellar Blade” w domu. Oba te tytuły umieją w światotwórstwo, ale to „Stellar Blade” kupił mnie bardziej. Poznawanie go wciąga mocniej, głównie przez osobistą naturę notatek, ale też przez tematy, jakie są w nich poruszane. Sam świat nie jest tak mocno ugrzeczniony jak w „Horizon”. Potrafi być brutalny, bezwzględny, ale momentami także wzruszający. Przez co dużo bliżej mu do tego prawdziwego. Ludzkie tragedie, rozterki, nawet szaleństwo, pytania o prawdziwą naturę człowieczeństwa i wątpliwości wobec autorytetów przechodzące w religijne wahania (zresztą motywów biblijnych tutaj sporo)… Myślę, że kwestie te są bardzo bliskie większości ludzi, zobaczenie tego w innym świetle i z dystansu na pewno pomaga zanurzeniu się w ten świat, ale też w refleksji. Może nie jest to poruszane jakoś dogłębnie, ale wystarczająco, aby pozwolić na sekundę zastanowienia.
Na plus wypada także główna bohaterka. EVE ma swój charakter, potrafi być głosem rozsądku, a w przedostatniej walce udowadnia, że nie samo dobro w życiu czyniła, jednak jeśli ma wybierać między jednym złem, a drugim, to wybierze zemstę. Dla mnie scena po pokonaniu tego bossa była wyborna. Pokazała, że EVE, mimo swojego dobrego serca, potrafi pokazać też pazur, a raczej krwawe ostrze.
Zadania poboczne są bardzo nierówne. Sporą część z nich opłaca się wykonać. Prowadzą czy to do nowego miejsca, czy do opcjonalnego bossa (zwykle jest to silniejsza wersja przeciwnika z głównej fabuły). Dają też dostęp do nowych NPC-ów lub informacji. Zwiększają również poziom zaufania Lily do nas, co przekłada się na finał gry (ale bez spoilerów ciężko powiedzieć więcej). Nie można więc powiedzieć, że robimy je po nic. Jednak, szczególnie jeśli mowa o zadaniach z tablicy, potrafią sprowadzić się do pójścia w dane miejsce, zbadania zwłok/zabrania jakiegoś przedmiotu, pokonania przeciwników i powrotu. Czasami nawet walczyć nie trzeba. Ciężko jednak stwierdzić, które zadanie przerodzi się w większy wątek, a które zakończymy w trzy minuty, by dostać trochę złomu. Na ich obronę mam jednak właśnie to. Te miałkie i nijakie jesteśmy w stanie skończyć szybko, więc warto wykonywać większość z nich, a na pewno tych zebranych od NPC-ów. Wątek brata heretyka, popsutej śpiewaczki czy robota złomiarza są całkiem dobre i rozbudowane. Zlecenia z tablicy natomiast wołają o pomstę do nieba. Jakoś w połowie gry już kompletnie przestałem tam zaglądać. Jeśli coś się później poprawia, to gra nie zainteresowała mnie dostatecznie.
Audiowizualnie jest naprawdę wspaniale, graficznie nie mam się do czego przyczepić. Może sam Xion i pustynie dookoła mnie nie kupiły, ale od już wcześniej wspomnianego wątku z laboratorium Lily byłem zachwycony. Klimat jest absolutnie wspaniały, a po wyjściu z szaro-pomarańczowych lokacji zarówno ogrody, jak i okolice windy kosmicznej robią bardzo dobre wrażenie. Na pochwałę zasługują też animacje, szczególnie w walce. Finishery są brutalne i satysfakcjonujące, a używane umiejętności wyglądają płynnie i czuć ich siłę. Naprawdę widać, że walczymy wojowniczką z kosmosu o ciele idealnym do walki (nie zrobię żartu, którego każdy się spodziewa odnośnie do tej gry) Same cutsceny są trochę zbyt teatralne, ale nie przeszkadza to jakoś mocno. Zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę to, kim okazuje się główna bohaterka, ma to jakiś sens. Ale może za bardzo wchodzę w szczegóły. Jedyne do czego mogę się przyczepić, to wrażenie, że bohaterka jest trochę statyczna. Może to błędne odczucie po Wukongu, ale mimo tego, że zakres umiejętności EVE jest naprawdę spory, to jej zakres ruchów (bieg, zasięg uniku itp.) wydawał się dość mały. Trochę ratowała to na szczęście szarża, ale nadal mi czegoś brakowało.
Jest tutaj też cały wszechświat pełen galaktyk rozmaitych utworów muzycznych. W punktach kontrolnych mamy do wyboru sporo piosenek spokojniejszych i weselszych. W czasie eksploracji będzie towarzyszyć nam przeróżna ścieżka dźwiękowa zależna od lokacji. Natomiast utwory lecące w tle podczas walki z bossami to absolutny majstersztyk. Wiemy, że zaraz będą dziać się rzeczy niestworzone, że będzie intensywnie i epicko. Rock, techno, dubstep i chórki dudniące nam w słuchawkach wznoszą to wszystko na zupełnie nowy poziom. Chyba w żadnej grze nie spotkałem jeszcze takiej różnorodności pod tym kątem. A nie wspomniałem jeszcze o udźwiękowieniu w trakcie samej walki. Perfekcyjne parowania, uniki, kombosy i ruchy specjalne nie są z początku łatwe do wykonania, ale wynagradzają nas nie tylko wspaniałą animacją (i kolorkami), ale jeszcze lepszym udźwiękowieniem. Wiemy, że zablokowaliśmy coś mocnego, kiedy dźwięk metalu rozbrzmiewa w słuchawkach. Dodatkowo podkreśla to, że nasze przedłużenie woli w świecie gry ma sporo siły i nie gramy byle kim.
Pora przejść do najlepszej rzeczy w tym tytule, czyli systemu walki. Nie dość, że jest wymagający, to jeszcze bardzo rozbudowany. Czasu na wykonanie kombosa mamy naprawdę niewiele. A już sama możliwość jego wykonania jest często nagrodą za idealne wykonanie podstawowego ruchu, uniku lub parowania. Zapamiętanie kombinacji przycisków może nie jest trudne, bo zwykle się one powtarzają, ale już wytworzenie momentu na ich wciśnięcie oraz samo nadążenie z nim potrafi być wyzwaniem. Możemy oczywiście przejść grę, nawet o nich nie wiedząc, używając samych umiejętności Bety oraz podstawowych ataków. Jednak gra wynagradza tych, którym się to udaje. Nie tylko zadajemy więcej obrażeń ciągiem, ale też nie dajemy przeciwnikowi momentu na kontrę. Kiedy już uda nam się wyprowadzić sekwencję ataków (nie mówię tu o atakach podstawowych), przeciwnik jest poniewierany, a jego ataki przerywane. Jeśli ktoś chce, to jest w stanie zabić każdego bossa, nie dając się nawet dotknąć i rażąc go kolejnymi seriami.
Drzewko umiejętności (a raczej kilka drzewek) jest dość spore i różnorodne, ale nie przytłacza. Robiąc zadania poboczne, jesteśmy w stanie odblokować wszystko. Obok umiejętności pasywnych (jak ułatwienie uniku czy parowania) odblokowujemy też dodatkowe umiejętności oraz możliwość wykonywania wcześniej wychwalanych kombosów. Nie wszystkie części drzewka są dostępne od razu, część odblokowujemy wraz z postępami fabularnymi. Przez to gra ciągle zapewnia nam coś nowego do odkrycia i nauki. Oprócz podstawowych umiejętności odblokowujemy też skille szału oraz coś na kształt trybu gniewu z „God of War”. Co jakiś czas dorzucane jest nam coś nowego i przy tych trudniejszych bossach (grałem na wyższym poziomie trudności) jesteśmy zmuszani do używania całego dostępnego arsenału. No chyba że ktoś jest bogiem mechanik i zawsze wchodzi mu idealne parowanie.
Do dyspozycji mamy też drona, który służy nam za broń dystansową oraz pomoc w eksploracji. To drugie sprowadza się do skanowania jak w „Assassin’s Creed” i hakowania urządzeń. Dodatkowo komunikujemy się za jego pomocą z naszymi towarzyszami. Jako broń może nie zadaje kolosalnych obrażeń, ale nie jest to tylko pusty gadżet potrzebny narracji. Gdy wykonamy idealny odskok, to przeciwnik odsłania czuły punkt, w który możemy strzelać i tym samym zadać większe obrażenia. Mamy też całe sekwencje, gdzie możemy posługiwać się tylko nim oraz walki z kilkoma bossami, których bez niego nie wygramy. Tak więc jest on nam cały czas potrzebny, nawet jeśli domyślnie stronimy od używania go. Podoba mi się bardzo, że nie jest tylko wspomnianym narzędziem narracyjnym lub bezużytecznym dodatkiem, jak to czasami bywa z takimi zabawkami.
Eksploracja, kiedy mamy dostępną mapę, jest dość przyzwoita. Wprawdzie przez większość czasu główna ścieżka będzie pomalowana na żółto, a skan dronem rozwieje większość naszych wątpliwości, ale nie jest to zrobione źle. W sekcjach platformowo-parkurowych również się nie denerwowałem, w przeciwieństwie do serii „Horizon”. Tutaj postać nie spada z krawędzi, ma dość wysoki i daleki skok, ogólnie jest przyjemnie. Nadal wymaga to jakiejś precyzji, bo EVE nie ma kilometrowych rąk, ale jeśli spadniemy z wysokości, to zwykle z naszej winy. Dużo gorzej jest, kiedy wcześniej wspomnianej mapy w danym regionie nie mamy. Side questy często wymagają powrotu do wcześniejszych lokacji, a np. w Eidos 7 mapy nie uświadczymy (albo ja jej nie znalazłem). Wtedy mimo znacznika w kompasie znalezienie danego miejsca potrafi być po prostu uciążliwe. Należy mieć naprawdę dobrą pamięć, żeby ogarnąć te wszystkie połączenia między sekcjami lokacji. Muszę tu też dodać, że eksploracja nagradza. Wejście w każdy kąt naprawdę popłaca. Jeśli nie będzie to sprzęt lub surowce, to znajdziemy chociaż element kosmetyczny lub cały strój dla EVE. Eksploracja pozwala też mocniej rozwinąć postać, w sumie jest to kalka z „God of War” gdzie wzmacnialiśmy kolejnymi znajdźkami szał oraz HP. „Stellar Blade” robi to w sumie identycznie, natomiast znalezienie ulepszeń jest prostsze niż w produkcji Santa Monica Studio.
Na pochwałę zasługują też minigry. Jest dość różnorodnie, raczej żadna nie jest skonstruowana tak, aby nie wymagać absolutnie niczego. Albo musimy popisać się zręcznością, albo znaleźć ukryty kod. Zdarzają się też zagadki unikalne typu podłączenie zasilania. Nikt nam jej nie tłumaczy, zasadę musimy znaleźć sami. Powiem tylko, że jest to zagadka obowiązkowa. Dla urozmaicenia mamy też zlecenie z zagadkami matematycznymi oraz zagadki środowiskowe, np. ułożenie skrzyń tak, żebyśmy mogli się wspiąć, a w zadaniu z robotem musimy włączyć maszyny w dobrej kolejności. Wyzwań jest sporo, są różnorodne, może nie wymagają tyle IQ co szachy z Dudą, ale nie są to też szachy dla debili.
Nie wiem, dlaczego ten tytuł nie miał nominacji do gry roku. W pełni na nią zasługuje, nie mogę tylko zdecydować, czy wolałbym, aby statuetkę zgarnął on, czy „Black Myth: Wukong”. Niestety nie wydarzyło się żadne z powyższych. Mimo kilku wad polecam przygody EVE ograć każdemu, chociażby dla systemu walki. A jeśli ktoś woli zatopić się w świecie, to odpalajcie tryb fabularny i do dzieła. Bo jest się w czym zatapiać. Cieszy niezmiernie napis końcowy zapowiadający kontynuację. Czekam prawie jak mój kot na cieplejsze dni, kiedy to zagrzeje się w blasku słońca. Mam nadzieję, że w sequelu grzanie się w blasku EVE i fizyki jej modelu (mamy żart, proszę odhaczyć z „to do list”) będzie równie przyjemne, co w części pierwszej.
Komentarze
Prześlij komentarz