Assassin's Creed: Valhalla - recenzja

 


„Assassin’s Creed: Valhalla” to prawdopodobnie moja ulubiona odsłona tej serii (oczywiście biorąc pod uwagę, że nie grałem we wszystkie), a na pewno najlepsza z odsłon RPG. W grze spędziłem około 80h przechodząc też DLC „Gniew druidów” oraz „Oblężenie Paryża” Już w podstawce udało mi się wciągnąć, a dodatki (szczególnie ten paryski) to wisienka na torcie tej produkcji. Zacznijmy jednak od podstawki.

Na wstępie chcę zaznaczyć, że grałem dłuższy czas po premierze, więc błędy techniczne zostały praktycznie w całości załatane, tym samym moja ocena będzie brzmiała lepiej niż te początkowe.

Styl graficznygry bardzo mi się podoba. Nie jest to może szczyt marzeń, ale jest bardzo przyjemna dla oka, plastyka świata potrafi zachwycić, sam łapałem się na przystawaniu w miejscu, aby popodziwiać widoki. Rozległe pola, łąki, miasta takie jak Lunden, ale i klimatyczne osady zdecydowanie umilają eksplorację i przynajmniej dla mnie były częściową motywacją, aby pozbierać jeszcze kilka rzeczy. Muzyka również ma odpowiedni klimat oraz poziom. Nie raz bujałem się do pieśni śpiewanych przez ludzi Eivora podczas żeglowania. Ogólnie rzecz biorąc, udźwiękowienie pozwala jeszcze lepiej wczuć się w klimat produkcji, sam dawno nie doświadczyłem takiej immersji.

Fabuła w podstawce rozpoczyna się w Norwegii, wskutek nieszczęśliwych wydarzeń jednak ostatecznie decydujemy się na podbój Anglii razem z naszym przyrodnim bratem Sigurdem. W samej Anglii fabuła podzielona jest na mniejsze historie opowiadane wraz z podbijaniem danych terenów. Sam ich poziom jest co najmniej bardzo dobry, kilka zaś się wybija, jak np. śledztwo w Lunden czy podboje wraz z Ivarrem. W tle toczy się też główny wątek, walka o większe cele niż wojujący Normanowie i Sasowie. Jest to konflikt Ukrytych i Starożytnych. Eivor oczywiście opowiada się po stronie tych pierwszych, choć do nich nie należy nawet mimo posiadania ukrytego ostrza, co więcej nosi je inaczej i źle wykonuje skok wiary. Cały wątek potrafi wciągnąć, ma kilka zwrotów akcji i wyborów z jakimiś konsekwencjami. Postacie również napisane są porządnie, Eivor ma sensowne dialogi, nie da się go nie lubić. Sigurd ma swój jasny cel, widzimy też, jak się w nim zatraca. Mamy również charakterystycznego Ivarra, który na długo zapadnie mi w pamięć. Należy jedynie uważać, aby tej fabuły sobie zbytnio nie rozwodnić, ponieważ świat jest ogromny i możemy przepaść w gąszczu rzeczy do zrobienia. Jeśli chodzi o zadania poboczne, to część dostaniemy od mieszkańców wraz z rozwojem osady, a o drugich wspomnę za chwilę. Te pierwsze pozwalają zżyć się z naszą lokalną społecznością, chociaż nie porywają zbyt mocno. Proza życia codziennego wikinga pozwalająca zapomnieć na chwilę o wielkich podbojach. Jednym słowem, jak na standard Ubisoftu „Valhalla” trzyma wysoki poziom.

Jednak jak na Ubi przystało, mamy tutaj mnóstwo aktywności pobocznych. Znajdźki, mikroquesty i skarby zalewają całą Anglię. Tym razem na szczęście jest to trochę lepiej przemyślane. Zniknęły znane z poprzednich części pytajniki, a zastąpiły je kolorowe kropki. Zmiana niby kosmetyczna, a wiemy jednak do czego idziemy, każdy kolor bowiem odpowiada za inny rodzaj aktywności. Mamy tutaj skarby mogące stanowić zarówno element ekwipunku, zdolność bądź jej ulepszenie, lecz najczęściej będzie to materiał pozwalający nam ulepszyć swój rynsztunek. Jeśli przywiążemy się do konkretnego zestawu, to czyszczenie tego typu aktywności jest niezbędne. Potrzebne jest też w kontekście różnorodności rozgrywki, a w zasadzie walki. O ile samo znalezienie skarbu to jakaś prosta zagadka polegająca na przesuwaniu skrzyń czy strzale z łuku, to już same umiejętności znalezione przy okazji mogą dać sporo frajdy w walce. Drugim rodzajem aktywności są małe zadania poboczne. Zwykle sprowadzają się do prostego dialogu i równie prostej czynności. Głównym wyzwaniem jest to, jak rzeczone zadanie wykonać. Nie wyświetli nam się bowiem żaden prowadzący nas za rączkę znacznik, sprawia to jakąś satysfakcję, mimo że w chyba każdym takim zadaniu wystarczy uważnie słuchać dialogu, aby nie mieć z nim większego problemu. Każde zadanie ma też swoją mikro-fabułę, czasami komediową, co nawet się udało. Ostatnim typem są najzwyklejsze znajdźki dla kolekcjonerów, wzbogacane czasami parkourem. Tutaj jakiś wirujący na wietrze tatuaż, tutaj jakaś czaszka do rozwalenia, aby oczyścić miejsce z magii. Dla mnie było to całkiem pomijalne, póki taka czaszka nie zatruwała mi życia. Podsumowując, widać tutaj duży postęp względem poprzednich odsłon, aktywności są lepiej wplecione w rozwój postaci oraz dostarczają ciekawą odskocznię od głównej fabuły.

Pora najechać jakąś wioskę. Lub kościół. Albo inną warownię. Mamy tutaj tego sporo, jak na grę o wikingach przystało. Najazdy są nieodłącznym elementem gry, obowiązkowym fabularnie w niektórych wątkach (jak ten z Ivarrem), a czasami z innych względów, jak zdobycie surowców dla naszej osady. Czuć w nich przynależność do armii, mają odpowiedni klimat mimo swojej powtarzalności. Osobiście najazd na płonącym statku zapamiętam na długo. Jesteśmy w nich rzecz jasna zmuszeni do otwartej walki. Pasuje to do gry o wikingach, lecz niekoniecznie o asasynach. Należy jednak pamiętać, że sam Eivor do Bractwa Ukrytych nie należy. Walki same w sobie nie są zbyt złożone, mamy tu do dyspozycji klasyczne zdolności walki wręcz oraz na dystans, ataki zwykłe, dystansowe, blok oraz unik. System walki nie jest może całkiem ubogi, nie jest jednak mocno rozbudowany. Potrafi jednak dostarczyć satysfakcję, nie znudził mi się w 100%, a animacje kończące to cudna wisienka na torcie. Samą walkę możemy dostosować pod siebie różnymi poziomami trudności oraz orężem, umiejętnościami i zdolnościami. Jeśli chodzi o system trudności, to nie ma tutaj potrzeby grindu, mimo że świat podzielony jest na poziomy siły. Na spokojnie możemy udać się do regionu kilkadziesiąt poziomów mocy wyżej i powinniśmy sobie poradzić. Może to wynikać zarówno z dostosowania systemu po „Odyssey”, jak i ogólnie niezbyt wysokiego poziomu trudności w grze. Całość personalizujemy pod siebie głównie rynsztunkiem oraz zdolnościami. Rynsztunek, jeśli nam się spodoba, możemy ulepszać do końca gry, a skompletowanie całego setu wymaga eksploracji. Nasz ekwipunek nie jest złomowiskiem, bronie i pancerze nie wypadają z każdego pokonanego przeciwnika. Bardzo mnie to cieszy. Klasycznie dla ostatnich odsłon, zdolności również zdobywamy przez eksplorację, możemy je dowolnie wymieniać w trakcie rozgrywki. Samo ich użycie potrafi dać zabawne, jak i satysfakcjonujące efekty, polecam testować samemu. Mamy też rozbudowane drzewko (a właściwie gwiazdozbiory) umiejętności. Stanowią one o poziomie mocy bohatera. W każdej chwili możemy je zresetować i przydzielić od nowa jeśli wymyślimy bardziej efektywny build, bądź po prostu będziemy chcieli się pobawić. Dzielą się one na mniejsze bonusy (jak kilka % więcej obrażeń), ale i większe, jak używanie dwóch broni dwuręcznych na raz. Dla fanów dopracowywania builda postaci opcja świetna, a jednocześnie sprytne zamaskowanie klasycznych poziomów.

Jednak ile mamy tutaj tak naprawdę klasycznego „Assassin’s Creed’a”? Odpowiedź brzmi: to zależy. Mamy klasyczny wątek walki Bractwa z Zakonem, mamy też Basima i Haythama, ale ich działania albo obserwujemy z boku albo jesteśmy przez nich prowadzeni lub też współpracujemy. Mamy też wątki nadprzyrodzone związane z Isu. W jakiejś formie narracyjnej więc nowego asasyna dostaliśmy. Co jednak z gameplayem? Tutaj najwięcej zależy od nas, choć nie wszystko. To, na co nie mamy wpływu, to otwarta walka w czasie najazdów, Eivor jest wikingiem a nie Ukrytym i nic na to nie poradzimy. Styl gry w innych aspektach wybieramy sami. Jeśli się uprzemy i będziemy działać w ukryciu, to mamy tutaj „Assassin’s Creed”. Ukryte ostrze robi robotę, mamy dobry system skradania oraz naszego kruka. Nic więc nie stoi na przeszkodzie aby bawić się w skrytobójcę. Nie podejdziemy tak do bossów czy ścigających nas przeciwników, ale nie można mieć wszystkiego. Nie pasuje to trochę też do wielkiego wikinga, lecz przymykając na to oko mamy pełnoprawną skradankę od Ubisoftu. Jeśli zdecydujemy się głównie na otwarte konflikty, to asasyna jest tutaj mało. Nie poskradamy się, nie użyjemy za bardzo też ukrytego ostrza. Pasuje to do klimatu i narracji gry o wikingach, jednak nie do gry z serii „Assassin’s Creed”

Tak więc mamy tutaj niezłą historię, satysfakcjonujący, choć nieperfekcyjny system walki i wielkie drzewko rozwoju okraszone dobrze napisanymi postaciami. Jest to świetna gra o wikingach z otwartym światem, który (jak na standardy Ubi) nawet może być przyjemny. Jednak czy jest to świetny „Assassin;s Creed” pozostaje inną kwestią. Zależną od gameplayu każdego gracza. Chociaż ten otwarty, zdawałoby się domyślny styl walki potwierdza, że sam rdzeń rozgrywki od klasycznego asasyna odbiega bardzo daleko. Gra zdecydowanie warta sprawdzenia, must-have dla fanów RPG akcji, szczególnie że w edycji ze wszystkimi dodatkami często dostępna jest ok. 120zł.

Gra dostała również trzy DLC. Dwa z nich ukończyłem i jestem w stanie zdecydowanie polecić. Pierwsze z nich to „Gniew Druidów”. Akcja przenosi nas do Irlandii, gdzie władcy zagraża odpowiednik Zakonu Starożytnych, czyli Dzieci Danu. Dodatek na poziomie fabularnym jest raczej w porządku. Dostajemy wątek bardziej magiczny niż podstawka, co może stanowić fajne oderwanie od wydarzeń z Anglii. Same zadania jednak polegają zwykle na tym samym co w Anglii, nie znajdziemy tu wiele nowości. Mamy za to nowe aktywności poboczne jak placówki handlowe. Musimy je odbijać, aby przywrócić szlaki handlowe z Dublinem i odbudować jego renomę. Samo odbijanie zrealizowane jest dobrze, musimy pokonać przeciwników zajmujących obiekt aby następnie odbudować go za pomocą ekskluzywnych dla dodatku surowców. Występują też tutaj królewskie zlecenia z gołębników. Nic innego jak zwykłe zapychacze, proste zadania typu „idź tam i kogoś zabij” lub „idź tam i przynieś mi to”. Pojawiają się też nowi przeciwnicy, czyli druidzi. Są trudniejsi niż wrogowie dostępni a Anglii, głownie za sprawą ograniczenia terenu, na którym możemy walczyć, oraz oparów wywołujących omamy. Ogólnie walki bardzo mi się podobały, miały swój klimat, jednak wystąpił tutaj chyba największy błąd, z jakim miałem do czynienia w czasie całej zabawy. Mianowicie czasami jeden z pomagierów druida nie pojawiał się, lub pojawiał poza polem bitwy, którego nie da się opuścić, przez co walkę trzeba było rozpoczynać od nowa. Potrafiło to zirytować. Na plus na pewno należy zaliczyć oprawę audiowizualną, jest to obok postaci Ciary, która wybija się na tle reszty przeciętnych postaci (może poza Flannem), największy plus dodatku. Jeśli macie ochotę na więcej „Valhalli” za to w nowym klimacie, to dodatek was zadowoli. Można się kilka razy zaskoczyć, zawalczyć z nowymi wrogami, pozwiedzać piękne lokacje, a także zdobyć nowe umiejętności i unikalne przedmioty.

Drugim dodatkiem jest „Oblężenie Paryża”. Ten dodatek jest nawet lepszy od poprzedniego. Przytłacza od samego początku mrocznym klimatem gnębionej nieszczęściami Francji. Swój poziom trzyma przez cały czas, najbardziej czuć go w kanałach czy dzielnicach biedy, świetna robota. Fabuła jest tutaj lepsza niż w dodatku, pojawia się wątek okultystyczny,  a co dla mnie było największym plusem wydarzenia skrytobójcze. Lokacje znowu są świetne zaprojektowane, misje można przejść na kilka sposobów, a same śledztwa dostarczyły mi masy przyjemności. Na plus również walka z finałowym bossem, jest nietypowa i znowu mamy tutaj dwa różne zakończenia zależne od jej przebiegu, chociaż dla losów Francji znaczenia to raczej nie ma. Na minus zasługują dla mnie aktywności poboczne oraz sama długość fabuły. DLC oferuje maksymalnie 10h rozrywki, dla mnie było to trochę za mało. Wyżej wspomniane aktywności dodatkowe są powtarzalne i polegające ciągle na tym samym. Już lepszym pomysłem było dodanie panujących w kanałach szczurów, które trzeba było omijać lub zamykać, aby przejść dalej („A plague tale” drży w posadach). Jak mówiłem dodatek jest dla mnie za krótki, wszystko przez to, jak spodobały mi się wyżej wspomniane śledztwa i możliwość pozbycia się celu na kilka sposobów. Możemy wparować klasycznie, na głośno, a możemy też np. przebrać się i podejść nasz cel z zaskoczenia. Skrytobójstwo odbędzie się wtedy poprzeć cutscenkę, a my po wszystkim po prostu uciekamy. Jest to zdecydowanie najmocniejszy element dodatku. Samych celów jest kilka, misje robimy jak nam się podoba, dzięki śledztwu mamy otwarte wszystkie możliwości, i tylko my decydujemy o ich wyborze. Jeśli chodzi o pozostałe elementy, jak walka czy postacie to nie ma tu wiele nowości, po prostu więcej „Valhalli”. W całym DLC zmian jest więcej niż w przypadku „Gniewu druidów”, ale nie ma mowy o rewolucji. Niemniej dodatek jest wart zakupu zdecydowanie bardziej niż ten pierwszy, jest też bardziej „asasyński” niż pierwsze DLC i podstawka, polecam serdecznie.

Komentarze

Popularne posty

Rise of the Ronin - recenzja

Assassin’s creed: Odyssey - opinia

Jin Sakai - analiza